Przy cruiserach takich, jak Suzuki Intruder M800 zaczynamy dostrzegać głębsze znaczenie filozofii „Easy”. I bardzo dobrze. Po to właśnie powstał. Suzuki Intruder M800 jest jak szwajcarski scyzoryk. Ma się sprawdzić w każdej sytuacji, ale nie można od niego oczekiwać wykonania operacji śledziony, albo budowy katapulty. Chyba, że ma się na nazwisko House, albo Gyver.

Mały Intruz nigdy nie aspirował do miana króla szosy. Nigdy też nie chciał być w centrum uwagi, niczym celebrytka rzucająca się na paparazzi. I bardzo słusznie, bo nie takie były zamiary.

Co bardzo może dziwić, środowisko krążownicze nie zawsze oznacza, że cruiser musi ważyć tyle, co pentagon, mieć przedni widelec długi, jak trasa z Olsztyna do Jeleniej Góry i być ordynarnie skąpany w chromie.

Rynek motocyklowy daje nam tą cudowną możliwość wyboru sprzętu, którym chcemy jeździć. Możemy wybierać nie tylko rodzaj motocykla, ale też jego gabaryty, zastosowanie i to, jak bardzo powinien on być przystosowany do naszych potrzeb. Tutaj właśnie pojawia się Intruder M800. Premiera w 2005 roku jasno sprecyzowała jego założenia. Miał być łatwy, przyjemny i dostępny.

 Kampania reklamowa, jak to często w przypadku cruiserów bywa, skupiała się na buntowniczym charakterze Intruza i ucieczce od rzeczywistości. Nie dało się jednak nie zauważyć, że Intruder 800 był raczej kierowany do osoby dojrzałej, rozsądnej, która niekoniecznie ma 40-centymetrową brodę, ramiona w dziarach i pije olej silnikowy.

Dla kogoś pokroju dentysty, który po całym tygodniu wyrywania szóstek i zakładaniu koronek chce po prostu się wyluzować, zasmakować tej idyllistycznej wizji wolnego ducha, skoczyć z żoną w góry.

Czy takie zaszufladkowanie jest krzywdzące? Absolutnie nie powinno! Wojsko atakuje nie tylko czołgami. Potrzebna jest też piechota.

 

 

Więcej na temat  Suzuki Intruder M800